Za ostatnie ciężkie dni.
I trudny czas.
Płacę zdrowiem.
Zza góry medykamentów.
Rozmyślam.
Przewartościowuję.
Zmieniam wyobrażenia.
Układam.
Oswajam słowa.
I rozglądam się za ich datą ważności.
Szukam dystansu.
Koślawo składam rzeczywistość.
Leczę serce.
I cieszy mnie.
Że marzec się kończy.
Pierwszy bocian czarny.
Pierwsze zawilce.
Pierwsze miodunki.
Pierwsze trzmiele.
Pierwsze forsycje.
Pierwsze mrówki.
Pierwsze kałuże.
Pierwsze listki.
Pierwsze pąki.
Pierwsza trawa.
Pierwszy dziś spacer.
Pierwszy zapach ziemi.
I siedzenie na suchej trawie.
Pierwszy uśmiech.
Pierwsze piegi.
Pierwsza nadzieja.
Że wszystko się ułoży.
Pierwsze błoto na butach.
Pierwsza lekka kurtka.
Pierwszy kubek mięty.
I pościel na balkonie.
Pierwsza wiosenna kakofonia.
Dźwięków, zapachów, barw.
Z którą mi dobrze.
Nieśmiało, delikatnie.
Stąpając
Na końcach palców.
Na kroplach deszczu.
Na skrzydłach ptaków.
Na promieniach słońca.
Na płatkach kwiatów.
Na zielonych listkach.
Na ludzkich sercach.
W zielonej sukience.
Przyszła.
Wiosna.
Na koniec prania.
Na kwitnący bez.
Na słońce w deszczowy dzień.
Na rozgrzany piekarnik.
Na ciasto drożdżowe.
Na zachód słońca.
Na wczesny ranek. Na deszcz w upalny dzień.
Na wycieczkę rowerową.
Na wspólne chwile. Na burzę i tęczę.
Na nieśmiały uśmiech. Na miękkie spojrzenie. Na wakacje. Na długi sen. Na list.
Czekanie.
Czasem.
Naprawdę je lubię.
Wypowiedziane przez kogoś.
Są jak kamienie.
Łatwo zabijają.
Padają jak deszcz.
Uderzając ranią jak nóż.
Gasną jak stare gwiazdy.
Zapomniane.
Zatrute.
Umierają.
W chwilach takich jak ta.
Rodzi się moja miłość.
Do nowego dnia.
Kiedy słońce wstaje przed szóstą.
Kiedy śpiewają ptaki.
Kiedy topią się resztki szronu.
Kiedy wypijam kubek mięty.
Zagapiam się w okno.
Wchodzę z uśmiechem.
W nowe, niezapisane godziny.
Pozytywnie.
Zapakować zielony plecak.
Zbiec po schodach.
Wsiąść w niebieskie autko.
Włączyć ulubioną płytę.
Wyjechać.
Gdzieś dalej i jeszcze dalej.
Niż wszystkie moje myśli.
Nad codzienność.
Poza rzeczywistość.
Ponad kalejdoskop zdarzeń.
Czasem potrzebuję.
Czasem.
Chciałabym.
Ściskam w dłoni dwa bilety.
Ciemne okulary w plastikowej oprawce.
I jeszcze kubełek popcornu.
I Twoją dłoń.
Wchodzę do niewielkiej sali.
Siadam w błękitnym fotelu.
Na ponad dwie godziny.
Zanurzam się w inny wymiar.
W cudzą opowieść.
Nie wychodzę wcześniej niż skończą się napisy.
Nim przestanie grać muzyka.
A potem jeszcze długo wspominam.
Wyświetlany film.
Jeszcze nie minęła lutość.
Jeszcze nie przełożyłam lutowych kart kalendarza.
Jeszcze nie zapisałam wszystkich lutowych myśli.
Jeszcze nie zdążyłam się nacieszyć lutową codziennością.
Dzisiaj.
Marzec.
Przyszedł zbyt szybko.