Żeby czarne chmurny rozwiewał wiatr.
Mieć zawsze radość życia, każdego dnia.
Nie błąkać się po szarych zakamarkach duszy.
Umieć gasić obawy i czerpać szczęście.
Częściej się uśmiechać.
Mniej narzekać.
Lepiej zarządzać swoim czasem.
Zrealizować wszystkie pomysły, które mam w głowie.
Pokonać swoje słabości.
Znaleźć w sobie więcej łagodności, spokoju i równowagi.
Spełnić swoje małe marzenia.
Mieć więcej odwagi i wiary w siebie.
Mocniej kochać i być kochaną.
Umieć spojrzeć na siebie z boku.
Wiedzieć kiedy nie warto się starać i kiedy warto się poświęcić.
Nauczyć się lenić i odpoczywać.
Żyć najpiękniej jak umiem.
I być lepszym człowiekiem.
Chciałabym nade wszystko doceniać życie.
Rosną stosy książek i gazet.
Przeczytanych i do przeczytania.
Wydłuża się rząd kubków po herbacie.
Pachnie pomarańczami i ulubioną świecą.
Wypisują się wkłady długopisów.
Zamykają się zapodziane karty przeglądarek.
Zapełnia się koszyk w ulubionej księgarni.
Dopisują nowe posty na forach.
Zapisują kartki w segregatorze i zeszyty marzeń.
Za mną dni nadrabiania zaległości.
Lubię taki czas.
Głupstwa.
Wypowiedziane słowa.
Brakujące gesty.
Kilka minionych chwil.
Od których pęka serce.
Zamazuję na zdartej karcie kalendarza.
W niepamięci wczorajszego dnia.
Jeszcze tylko sypnąć garścią magii.
Rozdać prawdziwe uśmiechy.
Pozamiatać troszkę, tego co niepotrzebne.
Otulić pledem miłości serca.
Spełnić maleńkie życzenie.
Coraz więcej chmur, przysłaniających moją tęczę.
Coraz więcej lęku, obaw i trudnych chwil.
Już poza punktem kulminacyjnym.
Rozwiewam je wszystkie powoli niedbałym gestem dłoni.
Mimo zabiegania zwalniam.
Dla siebie.
Dla kochanych ludzi.
Dla bliskości.
Dla tego co najważniejsze.
Dzisiaj noszę.
Pod skórą.
Coś jakby strach.
Wątpliwości, pytania.
Liczę kroki.
Dzisiaj piąty.
Ogromny.
Istnieję.
Od pewnego grudniowego poniedziałku.
Do dziś.
Kolejnego grudniowego poniedziałku.
Przez 10227 dni.
I 245445,5 godziny.
Mojego życia.
Budzi mnie deszcz.
Ciężki krople bijące o dach.
Zapłakane szyby.
Mokre czarne ptaki.
Smutne gałęzie brzóz z przeciwka.
Zachlapane trolejbusy.
Szukam zimy.
Między kałużami.
Słowa.
Zbyt wiele.
Ich w sobie noszę.
Zapisuję.
Mówię.
Myślę.
Dzielę się nimi.
Słów.
Tych dobrych.
Tak bardzo mi brak.
Budzi mnie ostre słońce, za oknem.
I kot, mruczący na fotelu.
Wstaję, gdy cały blok jeszcze śpi.
Z kubkiem herbaty siadam na parapecie.
Patrząc na ośnieży świat.
Tak inny.
Wychodzę na uczelnię.
Dziwne.
Duje wiatr.
Zrywa czapki.
Szarpie gałęzie.
Wymiata śniegowe płatki.
Przynosi smutek.
Niepokoi serca.
Dujawica - śnieżyca.
Krótki list.
Oczekiwanie.
Przyjdzie?
Jest w moim życiu.
Za dużo niezrozumienia.
Za dużo niedojrzałości na co dzień.
Za dużo pomysłów na teraźniejszość.
Za dużo planów na przyszłość.
Za dużo obaw.
Za dużo pytań.
Za dużo wątpliwości.
Jest w moim życiu.
Za mało spacerów.
Za mało stabilizacji.
Za mało przeczytanych książek.
Za mało bliskości.
Za mało zdjęć.
Za mało listów.
Za mało spisywanych refleksji.
W silnym wietrze.
Prosto z chmur.
Mimochodem.
Narodził się grudzień.
Mój kochany.